Prawe oko, lewe oko. Ciało powoli, powolutku, wolniutko budzi się do życia.
Nie. Jeszcze nie teraz. Za minutkę.
Aromat świeżo mielonej kawy o poranku unoszący się po każdym zakątku domu.
Chciałabym. Dwie łyżeczki rozpuszczalnej i mleko. Kanapka zjedzona w pośpiechu.
Powiadają, że poranki powinno się celebrować. Brak czasu, brak chęci.
Nie ma dla kogo mielić kawę w młynku, niebieskim młynku po babci.
W młynku, który przypomina gorące lato, huśtawkę zawieszoną na gałęzi i łąki pełne pantofelków Matki Bożej.
W młynku z białym, kwiatowym wzorem.
Młynek stoi upchany na półce i z roku na rok pokrywa go coraz grubsza warstwa kurzu.
Nie ma czasu, nie ma dla kogo.
Niedokładny makijaż, brązowy golf i jeansy, bo tylko w nich przypominam człowieka.
Torebka: klucze, portfel, dokumenty, telefon.
Nie można zapomnieć telefonu. Bez niego jak bez ręki.
Mama będzie się martwić, z pracy mogą zadzwonić.
Ale wszystko jest. Wychodzę.
Samochód, samochód, samochód. Ach tak, wczoraj zostawiłam go na parkingu. Zapomniałam.
Kluczyk przekręca się w lewo czy w prawo?
Hmmm. OK. Siedzę. Lusterko, błyszczyk, radio. Ironic. O tak.
A teraz…jak to było?
Sprzęgło, bieg i gaz. Jedziemy na podbój świata. No może nie na podbój świata.
Praca. Dzieci krzyczą, dzieci skaczą, dzieci piszczą. Jest OK, wypłata za dwa tygodnie.
Jedna lekcja, druga, trzecia…tracę rachubę. Koniec.
Zakupy. Lody czekoladowe, ulubione, tak czekoladowe, że aż gorzkie. I mleko. Nie mogę zapomnieć o mleku, bo z czym mam niby pić kawę?
A może zamiast lodów chleb trzy ziarna i chudy twarożek. Nie, jednak lody, w końcu trzeba mieć coś z życia.
Cholera, gdzie ja zostawiłam ten samochód? Idę obładowana przez parking i szukam jak igły w stogu siana. Z zamkiem centralnym byłoby szybciej…Idę jak męczennik z grymasem nieszczęścia na twarzy.
JEST! Nie można było tak od razu?
Dom. Otwieram drzwi. Nie mówię dzień dobry, cześć, bo nie ma do kogo. Nawet kota nie ma, głupiej rybki a do kaktusów tak jakoś mi głupio.
Kawa. Zabiję za filiżankę. Dobrze, że nie palę. Każda używka kończy się u mnie nałogiem.
Dawno niczego nie czytałam. Może bym tak zaglądnęła do kupionej dwa miesiące temu biografii Obamy, żeby przekonać się o co mu w ogóle chodzi. Nie, boli mnie głowa. Nie dziś. Włączam TV. Godzina 22. Czekałam na to cały dzień. Teraz wszyscy razem pośmiejemy się z polityków, OFE, koalicji, opozycji, podatków i przyszłości nienarodzonych. Pośmiejemy się przez łzy, jak zwykle…
Godzina minęła. Prysznic. Lubię kąpiele ale zbyt szybko mnie nudzą. Balsamu zacznę używać od jutra, dziś nie mam ochoty.
Teraz spakuję torbę na następny dzień. Brednie. Nigdy tego nie robię.
Włączam komputer. Sprawdzam maila. Tłumaczenie do zrobienia na wczoraj. I pół nocy z głowy.
Ale zanim zacznę, ułożę się wygodnie na łóżku, poprawię poduszkę. Zajrzę tam, gdzie zaglądam codziennie z uporem maniaka. Zajrzę w miejsce, w którym dzieją się cuda, które przynosi ukojenie po całym dniu nie ważne jak długi/męczący/beznadziejny był.
Czytam i nagle jestem gdzie indziej. Śmieję się, płaczę, oblewam rumieńcem. Jestem bezwstydnym świadkiem różnych wydarzeń. I słyszę muzykę, i czuję deszcz. Zasypiam. Tłumaczenie zrobię rano. Zasypiam.